29 lipca otworzyła się w Tokio pierwsza naga japońska restauracja. Amrita, z sanskrytu: nieśmiertelność, będzie miejscem, gdzie goście zasiądą do stołów nago, a dokładniej – prawie nago, odziani tylko w papierowe jednorazowe majtki.
Właściciele Amrity nie są pierwszymi na świecie, którzy wpadli na podobny pomysł; nago do restauracji chadza się choćby w enklawach dla naturystów. Jednak kontrowersje budzą restrykcyjne ograniczenia w doborze gości. Na stronie Amrity znajdziemy całą listę wykluczających reguł.
Po pierwsze, wiek. Goście nie mogą mieć mniej niż 18 lat (co akurat zrozumiałe), ale i nie więcej niż 60 – co w kraju, gdzie średnia długość życia wynosi 83 lata i gdzie mieszka ponad 50 tysięcy dziarskich stulatków, wydaje się nieco dziwne.
Po drugie, waga. Przed planowaną kolacją zostanie sprawdzona ciężar i wzrost każdego gościa oraz ustalone BMI – kto ma więcej niż 15 nadprogramowych kilogramów, do restauracji nie wejdzie, niezależnie od tego, jak jest zamożny i jak wcześnie zrobił rezerwację. Japończycy są narodem, który raczej nie ma problemów z nadwagą, jednak dla niektórych amerykańskich turystów może to być problem nie do przeskoczenia.
Po trzecie, tatuaże. Zakazane. Niewykluczone, że z uwagi na bezpieczeństwo – dziary kojarzą się z yakuzą, japońską mafią.
Goście proszeni są także o to, by skupili się na jedzeniu i rozmowie z partnerami przy własnym stole; konwersacja z osobami przy innych stolikach jest zakazana.
Restrykcyjna selekcja dotyczy także kelnerów, którzy podają posiłki tylko w stringach, a dobierani są według kryterium urody i pięknego ciała.
Amrita zamierza łamać reguły obowiązujące dziś w zachodnim świecie poprawności politycznej, dyskryminując i pracowników, i gości, co najmniej w dwóch kategoriach: ze względu na wiek (ageism) i wygląd zewnętrzny (lookism).
Wydaje mi się, że w Europie podobny koncept nie byłby możliwy, pytam zatem Kasię Boni (reporterkę, autorkę artykułów na temat Azji, a ostatnio książki „Ganbare! Warsztaty umierania”), czy Japończycy są mniej wrażliwi na kwestie poprawności politycznej. – Chyba nie – odpowiada. – Raczej chodzi o to, że oni mają po prostu sporą tolerancję dla dziwaczności. Zakładają, że każdy odpowiada za swoje życie i ma prawo spędzać wolny czas tak jak chce. Nikomu nic do tego. Nie będą demonstrować czy pisać petycji do rządu z powodu jakiejś restauracji. Najwyżej tam nie pójdą.
PS Straszna wiadomość dla fotografujących foodies – aparaty i smartfony na czas kolacji pozostają zamknięte w specjalnych boksach.
fot. Pexels